poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Jakoś tak latem...

... zawsze dzieją się, u mnie, jakieś dziwy informatyczno komputerowe.
Tym razem posłuszeństwa odmówił twardy dysk mojego lapciaczka. W dodatku trzeba było czary mary odprawić jakieś specjalne, bo aż do firmy odzyskującej dane trafił. Stał więc sobie bezużyteczny laptop, pozbawiony serca przez czas jakiś. Teraz już odzyskał swoje bogate wnętrze (choć niestety nie w całości).

Poza tymi niechcianymi atrakcjami przerwa w zaglądaniu na bloga spowodowana była też moim krótkim pobytem w najcieplejszym o tej porze roku (ponoć) miejscu Europy. Południe Półwyspu Iberyjskiego powitało mnie i moją córuchnę skalistą, szarą suchą ziemią, kaktusami i nielicznymi palmami oraz sadami oliwnymi.
Moja pierwsza refleksja - nie pasuję do miejsca, w które przyjechałam.
Wybrzeże zabudowane hotelami - oczywiście im bliżej plaży tym wyższe, a na plażach ludzkie foki. Skojarzenia nasuwa się samo, gdy widzi się kłębiący się tłum, bardziej lub mniej obsmażonych, ludzkich ciał.
Do zwiedzania - niewiele. Można więc jeść, pić, przysmażać się na chrupko i pływać...
To ostatnie jest jedną z moich najbardziej ulubionych czynności. Gdybym była mydełkiem, pewnie dawno rozpuściłabym się w tej okrutnie słonej wodzie. W południe i tak trzeba było uciekać do klimatyzowanego pomieszczenia. Życie zamierało.
Na szczęście ceny niektórych owoców były bardzo zachęcające, wiec  takie przyjemności sobie sprawiałyśmy.
Jak napisałam - nie pasuję... Mam taką potrzebę wewnętrzną, że jak już gdzieś jadę, to chcę zobaczyć tego innego świata jak najwięcej, tymczasem nie bardzo było to możliwe. Może gdyby pojechać samochodem... My wybrałyśmy się samolotem, a na miejscu byłyśmy zdane na miejscową komunikację, absolutnie zniechęcającą do wycieczek. No bo jaka przyjemność w podróży do sąsiedniej miejscowości leżącej o sześć kilometrów dalej, gdy podróż do niej trwa... czterdzieści minut? Bo autobus jedzie slalomem przez wszystkie okoliczne miejscowości, w dodatku ledwo mieszcząc się w wąskie uliczki, posuwa się żółwim tempem.
Do większego miasta, w których nęciły nas muzea i zabytki miałyśmy tylko niecałe pięćdziesiąt kilometrów. Banał... Dwie i pół godziny jazdy!
Odpuściłyśmy sobie, skupiając się na dokładnym i konsekwentnym namaczaniu organizmów w słonej wodzie. Nie żałuję. Dopiero gdy wróciłam okazało się, jak bardzo takie absolutne lenistwo było mi potrzebne. Odpoczęłam - bez dwóch zdań, fizycznie i psychicznie.
Jedzonko podane, żadnego mieszania w garach, no chyba, że należało wcisnąć przycisk na automacie do kawy, żadnego zmywania, a zakupy ograniczone do owoców, napojów i innych dobroci.
Jednak nadal nie jestem w stanie pojąć ludzi, którzy lecą tysiące kilometrów, po to by tydzień lub dwa spędzić wyłącznie w hotelu.My codziennie wybierałyśmy się na plaże, inni żyli trybem: śniadanko, potem basen na hotelowym dziedzińcu (foczki w ciasnocie - jak zwykle), obiadek, basen, kolacja i spacer po knajpkach. Wiem, że ludzie tak lubią, ale to nie moja bajka.
Sześć dni błogiego lenistwa minęło ciągnąc się jak toffi rozpuszczone na słońcu. O powrocie do domu myślałyśmy jak o ucieczce z rozgrzanej patelni. Człowiek jednak nie zawsze dostaje to, czego chce. Odlot naszego samolotu był opóźniony o dobę. Z przygodami, wymęczone dodatkową jazdą do zastępczego hotelu, taszczeniem bagażu do i z autokaru, awanturującymi się współpasażerami, znudzone wysiadywaniem na lotnisku, wróciłyśmy do domu.
Po raz kolejny stwierdzam, że Polska jest najcudowniejszym miejscem na ziemi.
W domu brakuje mi jednak jednego - wielogodzinnych kąpieli i pływania w ciepłej wodzie!
Piotrusiu i Aniu - Dziękuję!!!

ps
Zdjęcia będą kiedy wreszcie uporządkuję odzyskane dane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz