poniedziałek, 26 listopada 2012

Życie w kilku nutkach

Taki tam, poniedziałkowy niż...
Właśnie mam okazję pomagać osobie, która zawsze była "grzecznym koniem", a i mnie się czasem zdarza poznać to uczucie.

Słucham zawsze z przyjemnością, wszystkich wyśpiewanych  felietonów



niedziela, 25 listopada 2012

Niedzielnie - Świątecznie - Patriotycznie

Od jakiegoś czasu staramy się angażować wraz z dziećmi w działania zapobiegające utracie pamięci naszego narodu. A jest o czym i o kim pamiętać...
Wielkimi krokami zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Szczególny czas budzący w ludziach najcieplejsze uczucia. Kto może stara się pamiętać o bliskich i obdarować go bodaj drobiazgiem, aby czuł, że ktoś o nim pamięta.
W Polsce obchodzimy te radosne dni  w sposób szczególny: dzielimy się opłatkiem, czyli chlebem i zostawiamy wolne miejsce przy stole. Może tam usiąść każdy, bo nasza domowa Ojczyzna przygarnie każdego.
W najbliższym czasie szereg instytucji i osób prywatnych zbiera dary dla potrzebujących.
Pora więc przypomnieć, że mamy do zachowania w pamięci ludzi, którzy poświęcili dla nas w przeszłości bardzo wiele, walczyli o naszą wolność i mowę, a od lat żyją w dawnych granicach Polski, a jednak w obcym kraju.
Stowarzyszenie ODRA -NIEMEN co roku organizuje i rozwozi paczki, dostarczając je do rąk naszym narodowym bohaterom. To akcja Rodacy - Bohaterom.
http://www.odraniemen.org/
Można przygotować taką paczkę/paczki po uprzednim dowiedzeniu się, co należy do niej włożyć, lub przelać choć kilka złotych, które co do grosza będą wykorzystane na rzecz potrzebujących. W stowarzyszeniu pracują wolontariusze, którzy swoimi rękami i samochodem dostarczą paczki babciom i dziadkom - kiedyś żołnierzom polskim, czekającym na każde słowo po polsku jak na zbawienie. Zwykle żyją baaardzo skromnie. Miło jest dołączyć kartkę z życzeniami.
Zrobienie takich paczek, to nie lada praca. Kto chce może spojrzeć na moje zapiski sprzed Wielkanocy.
Ale każda praca wata jest radości, jaką te drobne dary sprawiają...
Ci, którym taka inicjatywa się podoba, niech u siebie podadzą linka do tej akcji.

sobota, 24 listopada 2012

Tomasz

Rok temu osobiście byłam na Marszu Niepodległości.
Gdy opowiadałam, jak było, niektórzy patrzyli na mnie z przymrużeniem oka.
W tym roku, ze względu na rocznicę prywatnej tragedii zostałam w domu.
Pojechała moja przyjaciółka z mężem.
Właśnie opowiedziała mi swoje przeżycie:
- Opowiadam mojemu znajomemu o tym jak było  i co widziałam, a on na to: - Nie wierzę ci.
No to mu tłumaczę: - Przecież mówię, co widziałam, a nie, co mi ktoś opowiadał ! Opisuję fakt, a nie plotki. - Ale ja ci dalej nie wierzę...
Tomasz uwierzył, gdy dotknął.
Niektórzy nie uwierzą chyba nawet wtedy, gdy rzeczywistość ich dotknie.
Będą się tylko dziwić, dlaczego jest tak źle. Przecież wierzą, że jest dobrze.
Jestem załamana. Tu się nic nie zmieni.

Na odmianę coś budującego. Poczytajka na wieczór:
http://wnas.pl/artykuly/158-wkurzyli-sie-na-brak-kina-historycznego-i-wzieli-kamere-do-reki-efekt-ich-pracy-jest-naprawde-ciekawy

czwartek, 22 listopada 2012

Z serii idą święta - "czego nie lubię"

Są takie dni, że w domu nawarstwiają się nielubiane prace.
Bo w każdym domu mamy zakamarki, które źle się sprząta, (trudno dostępne), albo trzeba czyścić jakieś zawijasy, albo wypakować cały mebel żeby doprowadzić go do porządku, albo praca jest po prostu nudna.
Nie lubię:
- czyścić pieca gazowego,
- czyścić kuchenki mikrofalowej,
- prasować,
- sprzątać w przesympatycznym kąciku z kozianym piecykiem. (sama sobie tam nawieszałam obrazków, świeczników i różnych paści, które dodają uroku, a przy okazji łapią kurz. Kurzu z racji palącego się ognia jest tam więcej niż normy przewidują, a do tego śmieci się z drewna).
Uff.
Przyznałam się.
Ciekawa jestem jakich prac Wy nie znosicie, albo unikacie.
Napiszcie.
Będziemy się wspierać w naszej niedoli przynajmniej psychicznie. Może będzie nam raźniej.

Na pocieszenie podam przepis na błyskawiczne w przygotowaniu ciasto - czyli "mieszamy i otrzymujemy".
BAMBO
2 szklanki mąki
1 szklanka cukru
1/2 kostki margaryny (rozpuszczona)
1 jajko (mogą być 2)
1 szklanka mleka
1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżka ciemnego kakao
kto lubi i ma - dodaje bakalie
(po dodaniu jeszcze łyżeczki przypraw piernikowych mamy wyborny babo-piernik)

Wszystko po kolei wrzucamy do michy, mieszamy mikserem [ręcznie też się udaje, ale dłużej to trwa]. Ciasto wlewamy do wysmarowanej babkowej foremki z dnem wysypanym bułką tartą.
Piecze się około 45 minut w 180 stopniach C.
Jak nauczyła mnie teściowa - ciasto jest upieczone, kiedy "chodzi po domu" - czyli kiedy wszyscy już poczują jego zapach.
Ja dla pewności dziabię ciasta patyczkiem i sprawdzam, czy w całym przekroju są suche.
Ktoś wypróbuje?

środa, 21 listopada 2012

Miastowieś

Jakoś tak się porobiło, że wsi nie zniszczyły ani zabory, ani okupacja, ani lata socjalizmu (przeciwnie - wtedy wieś żyła!), a dało radę kilkanaście lat dopłat unijnych.
Oczywiście są duże gospodarstwa, które zarabiają i maja się nieźle, ale cala reszta...
To zresztą widać. Całe połacie kraju nie zaorane, nie obrobione, gospodarstwa wyprzedane z maszyn.
Nic się nie opłaca.
Opłacają się dopłaty.
Chociaż nie. Z dopłat, pożyje ten co ma dużo ziemi.
Innym wystarcza tylko na wegetację i beznadzieję.
I "miastowe" życie - a raczej na jego karykaturę.
Wieś zawsze zazdrościła miastowym wygodnego życia, pracy tylko przez osiem godzin i produktów ze sklepu, które można sobie kupić w kolorowym papierku, zamiast wydzierać pazurami z czarnej ziemi.
Zazdrościła tego, że można zamknąć dom i nie martwiąc się o żywinę pojechać na wakacje.
Bo rolnik był zawsze uwięziony przez opiekę nad zwierzętami.
Był przygięty do ziemi przez wyścig z czasem, pogodą i porami roku.
Rolnik, chociaż w pocie czoła wydzierał ziemi różne skarby, zwykle chodził najedzony.
Problemem bywała gotówka.
Dlaczego o tym piszę?
Bo mój wspaniały i pracowity Pan Mąż od jakiegoś czasu wykonuje zlecenie w ziemi sandomierskiej.
Od lata często tam bywa, a teraz bawi w tych stronach od dwóch tygodni.
Patrzy, podziwia, obserwuje, rozmawia.
Obraz wsi na tych żyznych terenach jest żałosny.
Nie ma uprawionej ziemi. Nie ma zwierząt gospodarskich.
Nie ma zadbanych ogrodów; ani warzywnych ani kwiatowych.
Jest wegetacja. "Bieda panie". Na nic nie starcza.
Wygodne życie miastowe dotarło do wsi.
Nie trzeba wstawać o świcie do pola, nie trzeba karmić gawiedzi. Nic nie trzeba.
Tylko jakoś dalej siedzi się na tyłku i o kolorowych wakacjach nie ma mowy i spiżarnia pusta.
Cóż już starożytne Gumisie mawiały, że "kto nie ma miedzi, ten na tyłku siedzi".
I tylko znowu ja nadziwić się nie mogę.
Czy z tych dziesięciu hektarów, za które bierze się dopłaty nie można wykroić dla siebie małego ogrodu - ot tyle, żeby choć trochę bandziuch dopchnąć?
Nie można do istniejącego kurnika wpuścić kilku kur, albo na zielony ugór wypuścić kozy, która da mleko?
Nie.
Bo wtedy runie całe marzenie o miastowym życiu...

wtorek, 20 listopada 2012

Na osłodę

Moje dzieci co chwila rozmawiają o świętach., więc nastrój zrobił się taki bardziej "słodyczowy".
Postanowiłam się podzielić przepisami na mniamiste słodkości własnej roboty, i nie są to ciasta.

Trufle rumowe
22,5 dag gorzkiej czekolady
1 łyżka rozpuszczalnej kawy
10 dag masła
2 łyżki rumu
2 łyżki cukru pudru
prawdziwe ciemne kakao
posypka czekoladowa

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej.
(czyli w dużym garnku wrzątek, do wrzątku wstawiany mniejszy garnuszek z czekoladą)
Kawę zalać 2 łyżkami gorącej wody. Połączyć z rozpuszczoną czekoladą.
Masło utrzeć z cukrem. Dodać rum. Następnie dołożyć czekoladę z kawą.
Odstawić na pół godziny do lodówki. Z masy formować kulki i otaczać je w kakao i posypce.
Oblizać paluszki.
                                                      (zdjęcie wyszperałam w internecie, z braku własnego, ale tak właśnie wyglądają domowe trufelki)

Marcepan
200 g migdałów (szybko sparzyć, zdjąć skórki, zmielić)
200g cukru pudru
3 krople olejku migdałowego
3 łyżki wody różanej (kto ma, kto nie ma daje zwykłą)
Zagnieść. Formować dowolnie
Taka masa jest doskonała do łasuchowania.
Po dodaniu mikroskopijnej ilości barwników do małych porcji można formować
własne ozdoby do tortów.
Kiedyś do ozdoby tortu dla córci ulepiłam różne kolorowe owocki. Wyszło pięknie.

Kto znajdzie czas niech spróbuje koniecznie trufli - dla mnie ciekawsze od sklepowych.
Czasami robię je właśnie na Boże Narodzenie. Są oryginalnym prezentem, gdy idzie się w gości do osób, którym trudno dobrać podarek.
Słodyczami raczej nikt nie pogardzi, a tu jeszcze "hand made"...

poniedziałek, 19 listopada 2012

Dla kogo przepisy ?

Ostatnio czytałam, że zamyka się świetlice środowiskowe dla dzieci, bo nie spełniają wymogów przepisów sanitarnych.
No ba - skandal. Przepis święta rzecz.
W relacji jednak zabrakło mi dwu elementów - podania alternatywnego rozwiązania lokalowego i... wytłumaczenia jakim cudem placówki te do tej pory działały?
Nie o świetlicach tu jednak sprawa, a o przepisach.
Nadziwić się nie mogę nad ich mnogością, tematyką i producentami.
Weźmy na przykład instytucje pichcące dla ludności.
Toż rozsądek takiemu właścicielowi (nie ma tu mowy o złodziejach i oszustach) podpowie, że w kuchni ma być porządek i świeże produkty, bo jak nie, to klient przyjdzie tylko raz - ostatni,
a jeszcze znajomym powie, żeby omijali szerokim łukiem.
Od złodziei i oszustów serwujących odpad, zgniłki i badziewie jest właściwie i szybko reagujący aparat prawa.
Szkoły.
Jeszcze do niedawna chyba w każdej szkole działały kuchnie przygotowujące dla dzieci gorące posiłki. Dziś przepisy spowodowały, że obiadów, albo nie ma wcale, albo przywozi je firma cateringowa. Najczęściej droższe i zimne. A czy ktoś zastanowił się, jakim cudem do tej pory te kuchnie działały? Bo przecież działały. Nawet jeśli nie miały stołów z chromowanej stali.
Za istnienie przepisów zapłaciły dzieci - i rodzice z własnej kieszeni.
Placówki służby zdrowia.
Oczywiście bezwzględni konieczne są NORMY higieny potrzebne dla zachowania zdrowia pacjenta i każdy szanujący się lekarz świadczący usługi dla ludności musiałby ich przestrzegać. Po pierwsze ze względu na strach przed utratą pacjentów (w każdym znaczeniu), po drugie ze względu na sprawnie działający aparat prawa. Normy powinny mówić "co", czyli jaki ma być osiągnięty cel: np. sterylność, a niekoniecznie "jak".
Placówki opiekuńcze.
Wiadomo, że tam gdzie ludzie, tam potrzebna jest woda przypływająca i odpływająca. Czasy są też takie, że pewne normy czystości są przez społeczeństwo wymagane. Ale już ilość metrów kwadratowych, wysokość jakiej sięgają kafelki i długość korytarza prowadzącego do łazienki jest kwestią jakby mało istotną.
Czy urzędnicy zdają sobie sprawę, że przepisy, choćby nie wiem, jak bardzo uzasadnione, często więcej przynoszą szkody niż pożytku?
Chcącemu nie dzieje się krzywda.
Skoro potrzebujące dzieci przychodziły do takich azylów, to znaczy, że były im potrzebne bez względu na wysokość stolika.
Tu jednak przepisy wkroczyły z całym dobrodziejstwem i dzięki nim dziatwa nie narazi się na zimną wodę w kranie. Na nic się już nie narazi, bo nie będzie miała gdzie. Budżet gminy na tym dobrze wyjdzie. (kto powinien dawać pieniądze, to już odrębny temat).
Przepisy.
Przepisy są dla idiotów, którzy nie wiedzą na jakim świecie żyją.
Dla reszty świata są normy (niekoniecznie spisane na papierze) i sprawnie działające sądy.
Pamiętam moją wizytę w toalecie jednej z restauracji na Champs-Elysees jakoś pod koniec lat osiemdziesiątych.  Szok.
Marmury, chrom, "pokoje" z dywanami, lustra.
Przecież nie narzucały tego właścicielom żadne przepisy. Normy mówiły, że bywalcom należy zapewnić toaletę.
W tym samym czasie działały u nas restrykcyjne przepisy dotyczące higieny i metrażu toalet.
Są pewnie tacy, co pamiętają, że nawet w tych "lepszych" lokalach przepisy nie pomogły.
I znów nie chodzi o porównanie Paryża z siermiężnością PRLu, ale o wyższość norm nad przepisami.
Przepis mówi, że jeżeli w gabinecie lekarskim pracuje więcej niż jeden lekarz, (na zmianę), gabinet każdego z nich musi mieć przebadaną wodę. (Norma mówi, że woda ma być). Tak więc, trzy razy bada się wodę z tego samego kranu, dla trzech różnych lekarzy.
Toż to prawie śmieszne - po pierwsze, to za każdym razem ta sam rura, po drugie, czy lekarz odpowiada za jakość wody? Nie. A badanie musi być.
Zastanawiam się, kiedy naród poprosi dostawcę wody, aby się wykazał stosownymi parametrami dostarczanego towaru. Kiedy rodzic upomni się o jakość lekcji u nauczyciela? i.t.p.
I tak dochodzimy do krótkiej konkluzji - żadne przepisy nie zastąpią zdrowego rozsądku (i sprawnie działającego sądownictwa.)
A, że go nie mamy? To już zupełnie inna bajka.
Dochodzimy także do tego, że aby wystarczyły NORMY, ludzie muszą czuć się odpowiedzialni za siebie i za innych.
Nie interesujemy się losem bliźnich, a sami za siebie coraz mniej odpowiadamy poddając się bez walki "opiekuńczemu państwu".

niedziela, 18 listopada 2012

Olaboga, goście idą ...

Niedzielny poranek, z kawą w wygodnym fotelu.
W ręce kanapka z białym kozim serem i szczerą warstwą miodu wrzosowego, który przyjechał do mnie z Roztocza. (czy ktoś jeszcze jada na słodko kozie sery, czy to ja, jak zwykle jestem dziwna?)
Kozie mleko (mniam!!!) i serki przyjechały do mnie od od Moniki "z kozami w tle", budząc mój pełny zachwyt.
Chwila zadumy nad tym, jakie ciasto upiec na dzisiejsze popołudnie.
Ciasto niedzielne, na deser po obiedzie jest niejako obowiązkowe. Dziś padło na cytrynowiec.
Szukając inspiracji przejrzałam moje zeszyty i książki kucharskie, w tym moją (maminą) Kuchnię Polską. Wiem, że książka jest wznawiana, ale ten stary egzemplarz ma swój niepowtarzalny urok.
Oczywiście, książka otwiera się w miejscach często czytanych, a dziś przypomniała mi przepis na piernik, który w naszym domu zwany był "Olaboga, goście idą".
W czasach, gdy na półkach był tylko ocet, a w domu drzwi się nie zamykały, bo ciągle jakiś gość wchodził, lub wychodził, trzeba było mieć zawsze coś w spiżarni do poczęstunku. Latem to były biszkopciki; własnoręcznie upieczone, a potem podsuszone. Mieliśmy wtedy najmniej ponad pięćdziesiąt kur każdego roku (i dużo więcej kogutków co lato), więc jajek w domu nie brakowało.
W zimie, gdy kur zawsze było trochę mniej i mniej niosły, piekłam piernik na głębokiej blasze.
Ciasto można także użyć do pieczenia małych pierniczków wycinanych foremkami.
Taki piernik z blachy był ciężki i twardawy - daleko mu było do pulchności - jednak po przełożeniu kwaśną, gęstą marmoladą i zawinięty w pergamin mógł czekać na swą kolej nawet kilka miesięcy.
W razie potrzeby należało ukroić kilka kawałków ciasta, które z czasem robiło się miękkie, i podać gościom, którzy niezmiennie spożywali je z mlaskiem zachwytu.
Przypomniałam sobie także przepisy na ciasteczka ze skwarków i ciasteczka na łoju wołowym.
W czasach, gdy masło było na kartki, takie przepisy były bezcenne. Chociaż komuś może się wydawać, że "ciastka ze skwarkami" brzmią strasznie, zaręczam, że smakują doskonale. W finalnym produkcie nie zdradzają z czego są zrobione. To samo dotyczy też tych na łoju.
Jak mawiała moja bratowa - były MNIAMISTE!
Dziś tylko maniacy pieką ciasteczka domowe - reszta, (szczerze gardząc skwarkami i łojem [obciach?]) zadowala się gotowcami ze sklepu w których zawarta jest cała gama konserwantów.
No i oczywiście, wygodniej jest kupić paczkę ciach, niż paprać się z nimi całe popołudnie.
Ale ta satysfakcja i smak!
Ruszcie swoje oblicza i sprawdźcie, ze potraficie zrobić doskonałe, niepowtarzalne i rozpływające się w ustach ciasteczka!
Smacznego.



sobota, 17 listopada 2012

Niewola

Znów w nocy zgasło w piecu, brr.
Za chwilę wstaną dzieci, trzeba więc podnieść temperaturę przynajmniej w dużym pokoju.
Nie jest to trudne - wystarczy załączyć grzejnik elektryczny i nastawić coś do gotowania i pieczenia w kuchni, która (niestety) jest otwarta na pokój.
Żeby wykorzystać kuchenne ciepło, zrobiłam bezy, które susząc się w piekarniku, osłodzą nam życie po południu.
Pokój się grzeje, a ja czekając aż dzieci się zbudzą, myślę o współczesnym zniewoleniu ludzi.
   Zgasło w piecu - nic nie szkodzi, poradzę sobie. Mam piece w których mogę spalać cokolwiek. Jeden z nich do działania potrzebuje prądu, ale drugi już nie.
Mogę sobie ogrzać pokój kuchenką gazową, i nie straszne mi nawet przerwy w dostawach gazu, bo mam go z butli. Oczywiście w obliczu większego kryzysu, pewnie zabrakło by i tego, jednak w spokojnym czasie jestem niezależna.
Mogę obejść się bez prądu i gazu pod warunkiem, że znajdę jakieś paliwo stałe do mojego pieca.
Patrzę na otaczające mnie bloki.
Tam ludzie zależni są od wszystkiego.
Przerwa w ogrzewaniu mieszkań to rozpacz.
Można się ogrzać grzejnikiem elektrycznym, ale gdy takie załączy sto dwadzieścia mieszkań...
Sieć nie wytrzymuje, bo nie jest przystosowana.
Awaria gazu powoduje, że przestają działać kuchenki i ogrzewacze ciepłej wody. 
Awaria prądu - to ciemności i w wielu mieszkaniach jak wyżej.
Brak wody - klęska. Ile można wtaszczyć wody na dziesiąte piętro we własnych rękach.
Co może się stać przy braku wody, dłuższym niż kilka dni, niech wam podpowie wyobraźnia.
Zero niezależności, czyli NIEWOLA.
Powiedzmy, że mamy czasowy kryzys w zarabianiu pieniędzy - w życiu różnie bywa.
Nie zapłacimy raz i drugi rachunku za wodę, prąd lub gaz. Rury zostają zakręcone, kable odpięte. Koniec.
Nie mamy nawet w domach urządzeń, które umożliwiły funkcjonowanie bez tych mediów, z którymi jesteśmy dosłownie związani. NIEWOLA.
Telefon. Nie zapłacisz abonamentu, to nic, że prawie nie dzwonisz. Zostajesz z niczym.
NIEWOLA.
Spójrzmy na inne aspekty życia codziennego pod kątem żywności.
W czasach kryzysu lat osiemdziesiątych każdy kawałek ziemi, każdy ogród był obsiany i zadbany. Kto mógł, budował kurnik i hodował drób żeby mieć co jeść.
Od tamtych czasów, choć liczba ludności nie specjalnie się zmieniła ogromnie wzrosła liczba mieszkańców miast, którzy w większości zajmują budynki wielorodzinne zwane dziś apartamentowcami.
Dodatkowo, o czym już pisałam, rozluźniły się więzi mieszczuchów z wsią.
Jesteśmy w miastach uzależnieni od dostaw sklepowych i zasobu własnej kieszeni.
NIEWOLA.
Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić dziś kryzys ekonomiczny w miastach?
Tabuny głodnych i zmarzniętych ludzi, którzy ogołocą każdy skład żywności i każdy ogród.
A na przykład telewizja. Wielu znacie ludzi, którzy potrafią się odciąć? (to już niewola psychiczna).
Chodzę pomiędzy domami i, szczególnie szczególnie o tej porze roku, widzę, że w wielu mieszkaniach telewizor załączony jest chyba przez cały dzień. Ludzie są niewolnikami telewizji.
Ponoć planuje się urządzenia, których nie da się ściszać w porze nadawania reklam.
Słuchaj niewolniku, jak Twój Pan do ciebie przemawia.
Buduję lub remontuję dom - muszę prosić o pozwolenie na wszystko. NIEWOLA.
Chcę się ubezpieczyć na wypadek choroby. Mam jedną opcję przymusową. NIEWOLA.
Chcę wyciąć drzewa na własnej ziemi - muszę prosić o pozwolenie. NIEWOLA.
I straszne jest to, że wielu ludzi uważa, że tak jest dobrze! Nie wiedzą, że można żyć bez tych setek przepisów, które nic nie wnoszą.
Przykład:
Nowy gabinet dentystyczny. Wszystko wykonane według przepisów. Nawet woda w kranie dodatkowo przebadana (tak jakby od wykonawcy zależała jakość wody). Podpisy złożyli wszyscy możliwi odbierający i zatwierdzający. Odbiór ostateczny: kto pani podpisał, że wentylacja działa prawidłowo? Kominiarz?! Kominiarz??? To jakiś żart. To musi podpisać ktoś inny. Kto? No, ktoś inny, kto się zna na wentylacji... [tu pańcia powinna zostać uduszona i cichcem zakopana, a każdy sąd powinien uniewinnić sprawcę, czyż nie?] NIEWOLA.
Dlaczego o tym piszę?
Przecież to normalne, że ludzie dążą do udogodnień, że zdobycze techniki mają nam służyć.
Ale doszliśmy do takiego związania z mediami, że to my służymy ich producentom i nie mamy szans na samodzielność.
Doszliśmy do takiego absurdu w wydawanych przepisach, że jesteśmy zakuci w nie z każdej strony.
A przepis mógłby być jeden - tam kończy się twoja wolność, gdzie zaczynasz ograniczać wolność innego człowieka.
Nigdy wcześniej w historii cywilizacji człowiek nie był tak bezbronny i zniewolony.
Nigdy wcześniej społeczeństwo nie było tak rozbite na poszczególne jednostki niezdolne  do działania dla dobra ogółu. Nigdy wcześnie społeczność rodziny nie była tak rozbita.
Nigdy wcześniej nie było tylu ludzi tak niesamodzielnych, nie nawykłych do pracy fizycznej,  niezaradnych i bezbronnych.
Gdyby coś... to następna w kolejce jest chyba maczuga.

piątek, 16 listopada 2012

Coraz bliżej święta...

Jeszcze ho, ho...
ale przecież przeleci nam ten czas ani się obejrzymy.
Pora myśleć o prezentach, o spotkaniach z rodziną, o cieple domu i zapachu pierników.
Na pieczenie pierniczków jestem już umówiona.
Jak w zeszłym roku pojedziemy z dziećmi do bratanków i całym stadem będziemy "pierniczyć": wałkować, wycinać, lukrować, ozdabiać.
Jeżeli ktoś wykonuje własnoręcznie podarki, to właśnie dzwoni ostatni dzwonek...
Ostatnio długo wykluwał mi się "kalendarz adwentowy" - czyli woreczki na słodkości, które po napełnieniu cukierkami będą dla dzieci osłodą Czasu Oczekiwania.
Może całość na to nie wygląda, ale pracy było przy nim moc. Przecież nie tylko trzeba przyciąć materiał, potem go zszyć ładnie podwijając brzegi, pod które następnie trzeba było nawlec troczki do związania i powieszenia, przewinąć na prawą stronę i... oto są. Woreczki mają około 10cm x 10cm.

Na ostatni dzień - choinka - już bez miejsca na słodycze, bo przecież tego wieczora słodyczy będzie dosyć.
Ten zestaw pojedzie do domu dwójki niecierpliwych maluchów, a mam nadzieję, że posłuży im choć kilka razy, bo dzieciątek wnet będzie troje. Uwielbiam takie domy, gdzie są dzieci i swoją obecnością wręcz wymuszają stworzenie bożonarodzeniowego nastroju.
Szkoda, że moje dzieci nie są już takimi maluchami, liczącymi każdy dzień do świąt.
Czekają, ale jak na duże dzieci przystało, z większą cierpliwością.
Są już na tyle duzi, że bawi ich bardziej niż cukierkowe odliczanie, robienie własnych ozdób choinkowych.
Co roku pojawiało nam się ich po kilka, niektóre nie przetrwały próby czasu.
W tym roku znów każdy zrobi coś własnoręcznie.
Niewykluczone, że trzeba będzie od nowa zrobić wielometrowy, kolorowy łańcuch, bo ten sprzed kilku lat bardzo już jest sfatygowany.
Za to od lat trwa, w wielkim poszanowaniu, zrobiony ponad dziesięć lat temu przeze mnie papierowy aniołek, który od tamtej pory patrzy na nas z czubka choinki.
Nie wiem, co w tym roku będzie z choinką.
Jaka będzie? Prawdziwa? Sztuczna? Z pęku jodłowych gałęzi malowniczo upietych na ścianie?
Z roku na rok robi nam się coraz ciaśniej. Dzieci rosną, pies zmiata wszystko, co ma w zasięgu ogona, a teraz przybył jeszcze kot.
Pamiętam, że kilkanaście lat temu koty zniszczyły nam prawie wszystkie szklane bombki, bo z uporem maniaka właziły na drzewko i strącały ozdoby. Musiało być coś kuszącego dla kotów w tych dyndadełkach.
Nie sądzę, by Tytus wykazał się w tym względzie jakąś specjalną siłą charakteru.
Trzeba będzie kombinować...

czwartek, 15 listopada 2012

Zielona wyspa

Dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze?
Idę do mięsnego - ktoś przede mną kończy zakupy. Płaci poniżej 20 złotych.
Następne zakupy robię ja - muszę kupić przynajmniej dwa kurczacze kadłuby zwane porcjami rosołowymi dla Pana Psa, z czego coś tam się uszczknie dla Pana Kota, mięso dla rodziny na obiad i trochę wędliny do kanapek. Takie zakupy to dzienny wydatek od dwudziestu do dwudziestu kilku złotych. Pani za mną płaci kilkanaście złotych.
Piekarnia. Przeciętne zakupy to bochenek chleba, mały lub duży, czasem kilka bułek. Drożdżowe ciastka kupuje co trzeci, czwarty klient. Ciasta z blachy - bardzo niewielu. Jeszcze niedawno klienci wychodzili z siatkami pełnych wypieków, między którymi chleb znikał gdzieś na dnie torby.
Apteka. - A są może jakieś tańsze zamienniki tego lekarstwa?
Spożywczy.  Stosiki z czekoladami po 1,60zł już się kończą. Wszystkie droższe leżą sobie nie ruszone.
Stacja benzynowa. Czterech klientów i tylko jedno tankowanie za więcej niż pięćdziesiąt złotych.
Sklepy z ubraniami. Pojedynczy klienci.
Ciucholandy - ruch jakiego życzyłyby sobie inne sklepy.
Przykłady można mnożyć. Sprzedają się rzeczy bardzo tanie. Puste są sklepy, które jeszcze dwa, trzy lata temu nie narzekały na brak klientów.
Poradnia Pedagogiczno - Psychologiczna: - od przyszłego roku nie będziemy wydawać orzeczeń o potrzebie nauczania indywidualnego. Miasto ogranicza fundusze.(obchodzi kogoś czego potrzeba dzieciom?)
Lekarz specjalista - KWIECIEŃ!: - na ten rok już nie zapisujemy.
Proszę szukać prywatnej praktyki.
Dentysta: - tego zęba nie możemy leczyć z ubezpieczenia.
Pracując, każdego roku zostawiamy w kasie ubezpieczyciela grube pieniądze. Potem zaś i tak zostajemy bez opieki i musimy za własne leczenie płacić.
Dlaczego nie mogę się ubezpieczyć tam, gdzie zostanie mi zapewniona opieka, jakiej potrzebuję.

Dlaczego jest tak źle? - skoro jest tak dobrze.

Córa włącza wiadomości, a tam sukcesy. Różne. Nawet takie, które budzą pusty śmiech.
Ale o tym to już można poczytać np. na blogu Wielki Kryzys 2.0.
A ja się ciągle zastanawiam, dlaczego wykształceni ludzie muszą opuszczać naszą ojczyznę żeby się dalej rozwijać, albo przynajmniej pracować. Kształcili się za pieniądze wszystkich - teraz zaczynają zarabiać dla siebie. Może czas to zmienić?
Dlaczego kształcimy młodzież w kierunkach, które już na starcie zapewniają, że będziemy mieć wykształconych bezrobotnych?
Legenda głosi, że w Europie ktoś płaci wyższe podatki niż Polacy. Bajkopisarze nie biorą na pewno pod uwagę ukrytych podatków i wszechobecnych opłat - wszędzie i za wszystko, nawet dochód z mandatów się planuje. (a potem należy wykonać "plan").
Kiedy ludzie powiedzą "dosyć" i zobaczą swoją niewolę?

Podejrzewam, że nie zobaczą.

Są tak zmanipulowani i tak wychowani, że nie widzą dybów w jakie są zakuci.
Wręcz uważają, że bez tych dybów nie mogą żyć!
Do naszego społeczeństwa można przypisać całą gamę psychologicznych mechanizmów obronnych,
które bronią ludzi przed zobaczeniem czarnej rzeczywistości.

Mamy tu: wyparcie [nie jest tak źle], tłumienie [bo co ja mogę zrobić], zwlekanie [poczekam, może będzie lepiej], ascezę [trzeba się dostosować do trudnej sytuacji i zacisnąć pasa], unikanie [odpowiedzialności za własne decyzje i/lub brak właściwych działań], fantazjowanie [przecież mamy wzrost gospodarczy], idealizację [głosowałem na najlepszego, bez tych wszystkich pozwoleń nie wiem jak żyć], maskowanie [to nie ja biorę łapówki], zaprzeczanie [wcale nie działam na szkodę innych], identyfikację [wybrani rządzą tak jak o tym marzyłem], konformizm [mówią mi przecież, że jest dobrze], negatywizm [pokażę kto tu rządzi] i przesądy [ ... a jak PIS dojdzie do władzy, to benzyna będzie po pięć złotych].  (pamiętacie?)
Dodajmy do tego przeszkolenie w zakresie niemocy działania i mamy...



wtorek, 13 listopada 2012

Wyrwa

Zapytała mnie Ilona z Mojej Małej Zagrody, czy datę 13-go uważam za szczęśliwą.
Do niedawna taka data, jako osobie urodzonej 13-go była mi całkiem sympatyczna.
Zdarza się jednak w życiu czasami tak, że data staje się straszna i nienawistna.
Miał być dziś krótki wpis uzasadniający takie moje zdanie, jednak najpierw stwierdziłam, że będzie zbyt osobisty, a potem przyszła refleksja, że może jednak trzeba.
Trzeba czasami potrząsnąć otoczeniem żeby doceniło tę zwyczajność jaką ma obok siebie!
Żeby doceniło ludzi, o których myślimy, że będą zawsze i są dla nas oparciem, nawet gdy nie zdajemy sobie z tego sprawy. 
Żeby uzmysłowić sobie jak ważni są ludzie, a nie starty kurz i pełne półmiski, że trzeba cenić ludzkie bycie ponad wszystko.
Bo kilka minut może przewartościować cały świat.
I nie odwlekaj żadnego spotkania, bo może się okazać, że już nigdy nie nastąpi.
Że w twoim życiu pozostanie niczym nie zapełniona wyrwa.
...

- Braciszku, jak tam nauka latania?
- Super!
- Jak tam samodzielne loty?
- To coś wspaniałego. Zobacz zdjęcia, gdzie latałem.
- Nie boisz się ryzyka? Masz dzieci.
- Daj spokój. To bezpieczniejsze niż jazda samochodem. Przecież latam już kilka lat.
- Przelecisz się ze mną?
- Ja się boję. Mam małe dzieci.
- Przesadzasz.
- Nie latajcie razem. Królewskie pary nigdy nie latają razem.
- To bezpieczne, dobra pogoda. Co kawałek lotnisko.
- Jak tam na ostatnim wypadzie?
- Cudownie. Mamy mnóstwo zdjęć. Musimy się spotkać. Po następnej wycieczce.
- Pogoda się zmienia, wiatr na wschodni, zimno się robi. Nie lećcie.
- Dobrze się poleci. Mamy zaproszenie. Zabierają nas znajomi. Spotkamy się po powrocie.
- Dlaczego jeszcze nie dzwoni? Powinni już wrócić., …pewnie witają się z dziećmi.
- Dzwonił twój bratanek. Oboje. Na miejscu.

Dziś mija rok.

Komentarze są zbędne. Spójrz tylko inaczej na swój świat...

poniedziałek, 12 listopada 2012

Puszystokopytny

Są takie dni, gdy wkoło mokro, niebo ciemne i nic, ale to nic się człowiekowi nie chce.
Kiedy wydaje się, że większość rzeczy nie ma sensu, a to co ważne rozpływa się jak mgła i nie ma na tym świecie nic trwałego...
Wtedy malutkim pocieszeniem staje się niespodziewanie przez los zesłane kociątko.
Cieplutkie stworzonko o mięciusieńkich  łapkach, które jak najdelikatniej łapią za rękę.
Mój kiciuś, któremu matkuję już ponad dwa miesiące stał się całkiem sporym kiciusiem.
 To grzeczny kocurek, zwany przez dzieci "PUSZYSTOKOPYTNYM".
Chętnie się bawi i dotrzymuje nam towarzystwa, a przede wszystkim jest rozpieszczany przez całą rodzinę - bez wyjątków.
Na początku piesio nasz kochany trochę był odsunięty, bo baliśmy się krwawej jatki, jednak, po dłuższych z psem rozmowach okazało się, że między zwierzakami możliwe jest pokojowe współistnienie.
Teraz tylko czasami Tytus robi uniki przed psią paszczą, bo wielki jęzor potrafi go wylizać tak, że na grzbiecie całe futerko jest przemoczone.
Zwykle, gdy chcemy się zorientować, gdzie jest kot - patrzymy na psa.
Kierunek jego pyska wskazuje niechybnie na miejsce przebywania Puszystego.
Czasami oczywiście psina robiona jest przez małego chytrusa w trąbę i maluch przemyka niepostrzeżenie w inną część domu bez wiedzy psa.
Wspinanie się na meble też idzie mu coraz lepiej jednak przekonaliśmy się, że nie powinien jeszcze zeskakiwać nawet z krzesła, bo już kilka razy po takich wyczynach bolała go łapaka.
Ciekawe, czy doczekamy się, że zwierzaki będą spać razem, przytulone do siebie, jak miało to miejsce z poprzednim psem i kotem.
Jedyny kłopot z maluchem jest w nocy, gdy jako stworzenie nocne chce się bawić i biegać, akurat wtedy, gdy nam marzy się najgłębszy sen.

niedziela, 11 listopada 2012

Ostatnie dinozaury


- Kto ty jesteś?
- Polak mały.

- Jaki znak twój?
- Orzeł biały.

- Gdzie ty mieszkasz?
- Między swemi.

- W jakim kraju?
W polskiej ziemi.

- Czym ta ziemia?
- Mą ojczyzną.

- Czym zdobyta?
- Krwią i blizną.

- Czy ją kochasz?
- Kocham szczerze.

- A w co wierzysz?
- W Polskę wierzę.

- Czym ty dla niej?
- Wdzięczne dziecię

- Coś jej winien?
- Oddać życie."

 

sobota, 10 listopada 2012

Hiszpania - Polska 1:0

To, że w Hiszpanię dotknął ostry kryzys, jedni wiedzą inni gdzieś, coś ledwo słyszeli. Ale co to znaczy - ostry kryzys?
Jako, że dziecię moje wybrało sobie nader intensywną naukę języka Cevantesa, mając także kontakt z autentycznymi, importowanymi do nas lektorkami, coś tam posłyszało.
Wdając się w dyskusję ze swoim tatusiem wywołało temat oblicza kryzysu.
Oprócz przymusowego opuszczania mieszkań, których ludzie nie są w stanie spłacać, w związku z czym rośnie liczba bezdomnych, rośnie też liczba głodnych ludzi w mieście i na wsi!
Rzecz nie do pojęcia głód na wsi.
Osobisty mój rodziciel wspominał, że nawet w ciężkich latach okupacji na wsi było co jeść.
Oczywiście różne klęski powodowały głód na wsi.
Jednak ten dzisiejszy niedobór produktów spożywczych spowodowany jest pozornym dobrobytem, lub przynajmniej dążeniem do niego.
To, że na hiszpańskiej wsi wielu stać jedynie na kilka kartofli dla całej rodziny, okraszonych jednym jajkiem, spowodowane jest współczesnym modelem gospodarki, której celem jest zapewnienie dobrobytu [czytaj - tanio pełnych brzuchów] jak największej liczbie ludności.
Efektem takich dążeń, gdzie niewielu ma nakarmić miliony, są gospodarstwa wielkoobszarowe, specjalistyczne, wielkotowarowe.
Takie gospodarstwo, to najczęściej także gwałt na naturze, bo jest ono wielohektarową monokulturą.  To podejście do zagadnień produkcji rolnej powoduje, że rzesze rolników produkują jeden, lub zaledwie kilka produktów, za to na ogromną skalę, z pomocą specjalistycznych maszyn rolniczych dostosowanych do wybranego profilu produkcji.
Kiedy jednak spada popyt na wytwór pracy farmera, zostaje on z pustką w kieszeni i brakiem widoków na zapełnienie lodówki.
Tak nowoczesność przegrywa z zacofanymi gospodarstwami, gdzie to i zagon kapusty i kartofelek i gąska i kózka...
Oczywiście, takie duże gospodarstwa mają swoje uzasadnienie w karmieniu społeczeństwa, ale jak się okazuje są też jego zgubą, gdy "coś idzie nie tak".
Zastanawiając się nad przypadkiem Hiszpanii (w Grecji nie lepiej, bo i ich wyssały niemieckie banki), dochodzę do wniosku, że być może nasza niby zacofana (niestety już nie tak bardzo) gospodarka rolna daje większe nadzieje na przetrwanie kryzysu tym najbardziej narażonym, a na pewno prorokuje mniejszy głód na wsi.
Różnorodność produkcji w małych gospodarstwach daje im nadzieję na sporą samowystarczalność. Mamy też ogromny, niezaprzeczalny skarb - ludzi, którzy pamiętają jeszcze chude lata osiemdziesiąte, gdy w sklepach stał na półkach ocet i tylko ocet.
Niestety, zdążyliśmy już także wyhodować pokolenie, które o solidnej pracy, a zwłaszcza o pracy na roli nie wie nic, a nie wiedząc NIC potrafią się taką  pracą brzydzić.
Wracając jednak do kryzysu, który może - oby nie - dotknąć nas, bo ze względu na kredyty i zależności od banków jesteśmy, jako społeczeństwo, następni w kolejce.
Mamy jeszcze perły - Ludzi-Którzy-Wiedzą.
Wiedzą jak się macha łopatą, skąd się bierze kompost, ile gnoju i gdzie podrzucić, jak wyprawić królicze futerko na czapkę, jak nasuszyć chleba i upiec ciasteczka na łoju wołowym (mniam - widział kto ostatnio w sklepie łój?). Bo w obliczu kryzysu znów trzeba będzie obsiać i obsadzić przydomowe ogródki, wyremontować stare kurniki i przeprosić się z kurzym guanem, które odpowiednio potraktowane wzmocni nasze plony.
Wiadomo, że czasy niedoboru najstraszniejsze są w mieście, a te więzi, które miało poprzednie pokolenie mieszkańców miejskich bloków (często się wstydziło) z rodzinami na wsi, bardzo często uległy naturalnemu rozpadowi. Starsze pokolenie, co to i serek zapakowało na drogę i worek kartofli wrzuciło do bagażnika, albo odeszło, albo nie ma już sił pracować.
Gospodarstwo w dawnej formie zaniknęło, ziemię wchłonął rolnik wielkoobszarowy, albo zostało przejęte przez młodego i unowocześnione = zekonomizowane = nastawione na określony rodzaj produkcji. Tak właśnie znikają z zagród gąski i baranki, a rolnik kupuje mleko w kartoniku w najbliższym spożywczaku.
Kiedy wczytuję się w forum hodowców świń okazuje się, że NIKT z młodych już nikt nie wie, jak się chowa jedną świnię przy domu - tak dla siebie i przy okazji.
Nie było potrzeby - umiejętność zaniknęła.
Dziś hodowca wie tylko, że daje się świniom "starter, grover i finiszer" i zna się na smoczkach do pojenia tychże.
Gdzieś zaginął w narodzie instynkt samozachowawczy.
Wszystkim, a na pewno większości wydawało się nagle, że dobrobyt będzie trwał zawsze, chociaż historia uczy, że to nieprawda (może to wina ograniczania nauczania historii?)
Zaginął ten instynkt samozachowawczy, który trwał prze tysiące lat, który kazał rodzicom pokazywać jak się orze, nawozi, sieje, zbiera... Na forum hodowców kur spotkałam pytanie "jak długo kura chodzi w ciąży?". Pomijając ewidentne wagarowanie w okresie szkolnym - mamy świadectwo tego, co potrafi młodzież. Toż to kandydaci do wyginięcia w pierwszej kolejności.
Jak temu zaradzić?
Nawet, gdy nie mamy ogrodów, możemy dzieciom pokazywać różne rzeczy, opowiadać, posiłkować się wszechobecnym internetem. Bo dziecko samo po tę wiedzę nie sięgnie - dla niego nie jest ani ciekawa, ani w życiu codziennym potrzebna - taki abstrakt, z którym nie wiadomo co zrobić. Szkoła na pewno nie sprawdzi się w tym względzie.
Moje dzieci wiedzą jak wygląda ciemna i pachnąca ziemia powstała po zmineralizowaniu kompostu. Pokazywałam, jak wysiewa się nasionka w ziemię. Sadziłam kartofle w ogrodzie w śmiesznych ilościach, tylko po to żeby dzieci zobaczyły, jak się to robi.
Może ta wiedza nigdy im się nie przyda - oby!, ale dzięki niej świat, który je otacza po pierwsze staje się ciekawszy, a po drugie bezpieczniejszy.
... nie rozdziobią nas kruki i wrony... - chociaż upodobały sobie opadłe orzechy w moim ogrodzie. Zawsze znajdą się jakieś orzeszki nie zebrane.

 


piątek, 9 listopada 2012

Piątkowy ranking

Każdy piątek jest dniem wymyślania potraw bezmięsnych. Gdybym miała kierować się upodobaniami dzieci, to niezmiennie jedlibyśmy naleśniki.
Dlatego ułożyłam dziś w głowie mały ranking dwunastu potraw "piątkowych".

1. naleśniki z serem, nutellą bądź dżemem, czasami z roztopionym żółtym serem i keczapem,
2. racuchy z jabłkami,
3. wszelkie ryby smażone, chętnie z ziemniakami i sałatką z kiszonej kapusty,
4. ruskie pierogi, pierogi z owocami, z serem na słodko, z kapustą i grzybami, jagodami, itd, itp..
5. leniwe pierogi,
6. placki kartoflane,
7. kalafior gotowany z ziemniakami i jajkiem sadzonym lub na miękko,
8. kasza gryczana z zsiadłym mlekiem,
9. ziemniaczki odsmażane z podsmażoną cebulką, podane z kefirem,
10. gorące ziemniaki przemieszane ze śledziami z cebulką pokrojonymi w paseczki,
11. łazanki z serem lub sosem śmietanowo - truskawkowym,
12. drożdżowe kluski na parze z sosem jagodowym kub makowym.
                                                    Moje dzisiejsze placki - koniecznie z długich, tartych "nitek".

A Wy, co jadacie, gdy akurat nie pichcicie mięsa?

Rozważania o rodzinie i stole

Patrząc na swoje dzieci, które raz się kłócą, raz ociekają miodem, podpuszczają się i prowokują, a potem pomagają sobie nawzajem i rozmawiają "jak ludzie" pomyślałam, że tak właśnie powinno wyglądać przygotowanie do życia między ludźmi.
W tej chwili przez głowę przeleciało mi kilkadziesiąt znanych mi osób w wieku zbliżonym do mojego i ich rodzin.
Uświadomiłam sobie, że większość moich koleżanek z liceum i ze studiów ma tylko jedno dziecko, kilkanaście z nich ma dwoje, a oprócz mnie trójkę ma tylko jedna znana mi osoba. Jest jeszcze koleżanka z piątką potomstwa, ale ginie na tle rozważań w których biorę pod uwagę tych osób prawie osiemdziesiąt.
Podpytałam więc jeszcze córkę.
Okazuje się, że większość jej rówieśników to jedynacy. Oczywiście są dzieci, które mają rodzeństwo, ale tych jest mniej niż połowa.
W moich szkolnych czasach zdarzali się jedynacy. Było to jednak zjawisko tak dziwne, że niektórzy z nas niejednokrotnie współczuli im braku rodzeństwa.
Co się zmieniło przez ostatnich trzydzieści lat?
Dlaczego zdarza mi się słyszeć opinie, że źle jest mieć dzieci? Bo ostatnio zjawisko się nasila i mam wrażenie, że nastała wręcz moda na brak potomstwa.
Dlaczego utrwala się pogląd, że drugie dziecko to nieszczęście?
Rozumiem, że polityka państwa i sytuacja ekonomiczna społeczeństwa nie ułatwia posiadania dzieci.
Ale gdzie instynkt? Dlaczego dajemy się tak strasznie ogłupić i manipulować? Dlaczego media lansują modę na jedynaków, a my to łykamy?
Spójrzcie na filmy, które przewijają się przez srebrny ekran. Czy na ekranie często pojawiają się pary z dwójką dzieci, lub z ich większą ilością?
O dziwo, w amerykańskich filmach nie budzi zdziwienia rodzina z trójką, czwórką, czy nawet piątką dzieci. Często tak właśnie wyglądają rodziny w klasie średniej lub wśród najbogatszych.
Jakoś nieodparcie mam wrażenie, że w ludzkim umyśle zalęgło się przekonanie, że dużo dzieci to patologia. Bo dziś patologią jest nie zapewnienie dziecku wszystkiego, co możliwe, a ten sposób ograbienie ich z marzeń i wyobraźni.
Dziś w dzieci się "inwestuje". Oprócz zapewnienia im dobrych szkół, lub przynajmniej dobrych warunków do nauki zasypuje się dzieci wszystkim, co możliwe: telefonami, komputerami, rowerami, motorynkami i zabawkami wszelkiej maści. Zapewnia się naukę języków, pływalnie, tenis, jazdę konną, taniec, kółka teatralne i wszelkiej innej maści. Zapewnia się pełną michę i kieszonkowe. Zapewnia się im wszystko oprócz własnego czasu.
Coraz częściej spotyka się dzieci zepsute pieniędzmi rodziców. Zdziczałe w samotności dzieci z zasobnych domów, którym rodzice zapewniają wszystko oprócz wsparcia i autorytetu.
"Z takiego dobrego domu i ćpa". Ma pieniądze i ma za co, nie ma natomiast obecnych rodziców, którzy porozmawiają i którzy dostrzegą, że dziecko potrzebuje pomocy.
Już w przedszkolu dzieci potrafią się licytować, kto jest ważniejszy, bo jego tata ma więcej pieniędzy.
   A kto pomyśli o tym, że kiedyś rodzice będą starzy i będą potrzebować wsparcia? Może nie finansowego, ale pomocy w życiu codziennym: zakupów, zawiezienia do lekarza. Jedno "dziecko" dwoje rodziców, do tego samotna, bezdzietna ciotka lub wujek, a może jeszcze ktoś z rodziny, kto inwestował w "małe szczęście" zapewniając jej/mu laki i gry komputerowe, będą oczekiwać wdzięczności za poczynione przed laty inwestycje.
Nie wierzę, że da radę. Nie wierzę, że wychowany w ten sposób człowiek podejmie się takich obowiązków.
   Kiedyś pieniądze nie były zapewnieniem nobilitacji, trzeba było jeszcze poziomem moralnym dorównać sferom, które się liczyły i o wszystkim decydowały.
Jeszcze jedno spostrzeżenie przychodzi w skojarzeniu z rodziną.
   Kiedyś w każdym domu znajdował się stół przy którym rodzina mogła razem usiąść do posiłku. Nawet w tych biednych, gdzie może nieraz przy tym stole bywało ciasno, a na stole głodno.
Stół był sercem domu.
Przeglądając w myślach znajomych dokonuję spostrzeżenia - nie wszyscy taki stół posiadają.
Ci, którzy dorobili się własnych domów lub naprawdę dużych mieszkań są dumnymi posiadaczami tego mebla. Wręcz, jest to jeden z pierwszych nabytków w nowym lokum. Ale taki zakup następuje po latach pracy lub zaciągnięciu kredytu. Jednak ci, którzy z nie mniejszym staraniem dorobili się swoich czterech ścian w bloku, odziedziczyli takowe po krewnych, mają najczęściej stół w postaci "ławy kawowej". Oczywiście ławy te przybierają różne formy, są podnoszone, rozkładane, przedłużane, jednak na co dzień pozostają nadal ławami. Kuchnie zwykle są małe, wąskie, te z lat osiemdziesiątych bywają nawet ślepe - nie ma miejsca na stół. Pokoje zapełnione przez mieszkańców nie dają pola do manewrów dużym stołem.
A przecież przez całe lata budownictwo było państwowe. Byli towarzysze odpowiedzialni za decyzje ile metrów i komu się należy, oraz jaki powinien być optymalny metraż pomieszczeń mieszkalnych.
Wyrzucono więc stół z życia rodziny.
W to miejsce wstawiono klitki, gdzie każdy żyje odrębnym życiem, bo dwie osoby w tym samym pomieszczeniu to już ciasnota.
I tak architektura, ekonomia, polityka państwa i pozawerbalna nauka społeczna najpierw pozbawiły rodziny miejsca spotkań, teraz zaś pozbawiają nasze społeczeństwo rodzin.
Dlaczego?
Bo rodzina to jedność. To związek trudny do skruszenia. To siła, która dba o swoje interesy, nawet, kiedy chodzi o szwagra z trzeciej wsi i ciotkę dziwaczkę.
Dobrze rządzi się tylko społeczeństwem niespójnym, skłóconym.

wtorek, 6 listopada 2012

Niespodzianka

Wyróżnienie

Serdecznie dziękuję Ilonie za to wyróżnienie.
 
Zasady tej zabawy polegają na udzieleniu odpowiedzi na 7 poniższych pytań i obdarowaniu nagrodą innych blogów, by ich autorzy przyłączyli się do zabawy:
  1. ulubiony numer -13
  2. ulubiony napój bezalkoholowy - gorzka kawa z mlekiem
  3. ulubione zwierzę - pies, kot i reszta świata
  4. ulubiona pasja - historia od kuchni
  5. ulubiony dzień tygodnia - sobota
  6. Facebook, Twitter - nie zaglądam
  7. ulubiony kwiaty - gladiole i róże
 Przyłączając się do zabawy wyróżniam kolejne blogi.
Powrót do tradycji z kozami w tle
Na Górce
Moje Podlasie
Konie achałtekińskie
Bezdomna Szafa
Jedliska 
Rancho na Mazurach Garbatych
Kto znajdzie czas w te jesienne wieczory - jest zaproszony do zabawy. 


Tak przy okazji - musiałam się dużo nauczyć, żeby zrobić ten wpis. 
Udało się dzięki pomocy mojej córci. 
Co za czasy, że się człowiek od drobiazgu uczy...

poniedziałek, 5 listopada 2012

Wyroki bożka

Jak zwykle o tej porze roku docierają do mnie wyroki bożka Taurona. Kiedyś ów bożek nosił inne miana, ale mniejsza z tym. Wyroki owe są zawsze uciążliwe i nieodwołalne.
Co roku głowimy się z Panem Mężem, jak tu daniny owemu bóstwu oddawane umniejszyć - i nic.
Wydaje nam się, że z roku na rok żyjemy oszczędniej, a danina coraz wyższa.
Dziś znów zrobiliśmy krótki rachunek sumienia.
Wygody dnia codziennego stają się coraz bardziej kosztowne.
Nawet zwykłe zrobienie sobie kawy to kolejne grosze na liczniku, ogrzanie pokoju, bez rozpalania pieca CO - złotówka za godzinę. A piec centralnego - niby węglowy? - niby o węgiel tylko trzeba się starać... A nie prawda - pompa wody i wentylator w piecu kosztują kolejne setki złotych w ciągu roku. A ciepła woda ? To już kwota ogromna. Do tego dochodzi cały szereg drobiazgów, ułatwień i przyjemności.
Zaczęłam się zastanawiać nad możliwościami życia, jak najmniej zależnego od energii elektrycznej. Teoretycznie oczywiście, bo niektóre rozwiązania w mieście nie są możliwe.
Załóżmy, że wynoszę się na swoją ukochaną, zabitą dechami wieś.
Opał rośnie sobie sam - pozyskuję go kosztem własnego czasu i pracy. Mam więc ciepły dom i zapewnione gotowanie oraz ogrzanie wody do mycia i prania.
 Pranie: - jak można przeczytać w "zapiskach na mankietach" - pojawiły się (szkoda, że nie u nas) ręczne pralki.
Prasowanie: - można oczywiście zaopatrzyć się w żelazko z duszą, ale wygoda jego użycia spadnie o 99% w stosunku do żelazek współczesnych.
Lodówka: - no, niby są gazowe, ale tak zamieniamy jeden rodzaj energii na inny. Kiedyś radzono sobie piwniczkami i lodowniami. Niby można...
Oświetlenie. Nie jestem przekonana, ze znaleźlibyśmy jakiś tani sposób jasnego oświetlania pomieszczeń. Nafta tania nie jest, dowolny tłuszcz paląc się niemiłosiernie kopci, a świece woskowe byłyby dostępne jedynie od święta - biorąc pod uwagę ciągły spadek liczby pszczół - byłyby po prostu rarytasem.
Bez telewizji żyje mi się dobrze.
Zostaje jeszcze sprawa komputera i telefonu.
I tu mój umysł stawił opór. Mogę palić drewnem w piecu, prasować babcinym żelazkiem, przetrzymywać żywność w piwniczce i świecić świecą, ale tak bez telefonu i internetu???...
Choć mały wiatraczek, choć ogniwo słoneczne, ale być musi.
Ważne, że bez kanału łączności z elektrycznym bożkiem.

niedziela, 4 listopada 2012

Niedzielny zlepek

Tydzień temu było o Darwinie i małpach.
Obiecałam namiary na film, który daje do myślenia negując teorię ewolucji.
Kto ciekaw niech na youtube wklepie nazwisko Kent Hovind. Nazywany oszołomem, wyzywany w różny sposób, przedstawia w Stanach, na spotkaniach z ludźmi przykłady, które potwierdzają, że procesy kształtowania się ziemi i zmiany gatunkowe nie trwały wcale milionów lat.
Można wierzyć, można nie wierzyć, ale zawsze warto obejrzeć i się zastanowić.
Filmiki są z tłumaczeniem na język polski.
Wiemy też z różnych źródeł, że wykopaliska czasami ukazują nam zjawiska zupełnie nie pasujące do istniejących teorii ewolucji, dlatego według mnie warto poznać jeszcze inne spojrzenie na te zagadnienia.
Teraz zaś z innej beczki.
Już za tydzień w Warszawie odbędzie się Marsz Niepodległości.
Zdjęcie powyżej jest pamiątką z zeszłorocznego naszego wyjazdu na taki marsz. Przyłączyliśmy się do transportu zorganizowanej grupy młodzieży, aby do stolicy dotrzeć. Potem był spokojny marsz, a właściwie spacer, zakłócony przez "wesołą młodzież spod znaku tęczy". Ci mieli w rewersie naszą Ojczyznę. Chyba raczej interesował ich jedynie własny rewers właśnie.
Byliśmy na owym marszu z trójką dzieci, dlatego z pewnym zdziwieniem obejrzałam w domu relacje mówiące o strasznych ekscesach, które miały miejsce. Ze zdziwieniem też słuchaliśmy o liczbie uczestników - media podały dwa tysiące - my oszacowaliśmy tę ludzką rzekę na około sto tysięcy.
W tym roku z ważnej przyczyny nie będziemy w stanie pojechać, jednak namawiam do wyjazdu wszystkich, którym nasze losy leżą na sercu.
Rok 2013 miał być rokiem upamiętniającym Powstanie Styczniowe. Nie będzie.
Politycy nie chcą drażnić misia - to takie małe świadectwo naszej autonomii.
Przypomnijcie więc sami swoim dzieciom o bohaterach, którzy walczyli o tę ziemię na której żyją.
To nasz obowiązek i obrona przed zmieleniem na europejską, nic nie wartą papkę.

sobota, 3 listopada 2012

Pozorne bogactwo, pozorna bieda

Nie będzie dziś wypadu w miejsca pamięci.
Po pierwsze, "dopiero co" poświęcaliśmy swój czas krewnym, przodkom i bohaterom zapalając na ich grobach znicze.
Po drugie: aura dziś prawdziwie jesienna nie zachęca do spacerów.
Po trzecie najmłodsze dziecię było uprzejme zejść na pogranicze choróbska kaszląc dorodnie.

Dzisiejszy dzień jest doskonały do czytania blogów i oglądania zdjęć i ciekawostek z różnych stron świata.
Pod oczy podeszły mi zdjęcia ze skansenów ukazujących codzienne życie chłopów.
Te zaś uruchomiły w mojej głowie rozważania o czasach minionych i współczesnych.
Objawił mi się pozór bogactwa współczesnego i nieprawdziwość ubóstwa dawnego życia, które często fałszywie wyłania się z obrazów dawnych chałup.
Niejeden dzisiejszy blok mieści w sobie całą wieś, a może nawet kilka, a pozorna wygoda i luksus (ciepło i bieżąca woda) okupione są nadal ciasnotą mieszkania i monotonią otoczenia. 

Chałupki dawne są maleńkie, niektóre z jedną izbą, niektóre z dwoma – w tym jedną paradną. Zagrody jednak wyposażone są w potrzebne zaplecze: stodoły, spichrze, komory, piwniczki, spiżarnie i stryszki. Do tego dochodzą pomieszczenia dla zwierząt.
Mieszkania w bloku: ciupeńka kuchnia i maleńkie pokoiki, brak miejsca na zapasy i magazynowanie. Zwykłe suszenie prania bywa problemem.
Łóżka zaścielone puchatymi pierzynami i poduchami; niektóre rzeźbione, niektóre bardzo proste.
Tapczany z kołdrą z supermarketu. Wszystko proste i funkcjonalne.
Obok łóżka skrzynia, w kącie żerdź – do przewieszania ubrań. Szafy pojawiają się rzadko.
Pokoje z meblami z płyty w okleinie
Ubrania codzienne lniane i ze zgrzebnej wełny. Wełniane chusty i swetry na chłody. Grube sukno na cieplejsze kapoty.
Szafy z dżinsami i bawełnianymi podkoszulkami, polarowe okrycie na chłody i ocieplane kurtki na zimę.
Buty własnej roboty drewniane, słomiane, z łyka . Skórzane od święta, a tylko u bogatych szewskiej roboty. Buty, które się szanuje i często przekazuje młodszym.
Buty z seryjnej produkcji, u bogatszych markowe.  Buty robione przez szewca? - za dużo zachodu i cena, która pozwala na taki zakup tylko kilka razy w życiu. Niewielu się na takie zdecyduje.
Kożuszki na zimniejszy czas – proste bezrękawniki do pracy, z haftem i wykładanym kożuchem na święto.
Na zimno – tania kurtka z ociepliną lub sztuczne futerko.
Stroje paradne kolorowe, haftowane, obszywane paciorkami, z lepszych tkanin: bielonych, farbowanych, fabrycznych, „kramnych”, czyli po prostu „kupnych”.
Od święta takie same ubrania – tylko nowsze lub lepszego producenta. Na wielkie uroczystości – garnitur i sukienka, które nie mają racji bytu w zwykłym życiu
Na ścianach święte obrazy, krucyfiksy, czasami w połączeniu z polskim orłem w koronie, makatki i kilimy. Za obrazami bibułkowe kwiaty, pod sufitem barwne "pająki", wycinanki na sianach lub w oknach, ozdoby haftowane i koronkowe.
Dziś mamy na ścianach reprodukcje, grafiki, olejne bohomazy otrzymane w prezencie, lub po prostu puste ściany. Nie uświadczymy dziś ozdób zrobionych własnymi rękami, mimo, że czasu mielibyśmy więcej niż miewano niegdyś. Czas pożera dziś telewizja, a ozdoby własne są "obciachem" - nie mieszczą się w konwencji.
W kuchni wielkie piece, prosty stół, ławy, stołki, krzesła własnej roboty. Kilka garnków, gliniane misy i kubki. Ozdobne talerze wystawione na kredensie lub specjalnej półce. Sprzęty potrzebne do codziennej pracy i zabezpieczenia bytu całej rodzinie. Rzeźbione kredensy lub szafki.
W kuchni seryjne szafki – nawet jeżeli to kuchnia robiona „na wymiar” - niewiele się różni od tej składanej z pojedynczych szafek. Piec seryjny – rzadko z wymyślnymi funkcjami – liczy się cena.
Kilka sprzętów – mikser, blender. Na półkach lub ścianach kilka malowanych ceramicznych talerzy, lub misy i szkło z ikea.
Tylko w bogatych chłopskich domach zdarzają się meble fornirowane, politurowane – pojedynczo; w izbach paradnych.
Tylko w bogatszych domach znajdziemy meble z naturalną okleiną lub drewniane.
Wszystko funkcjonalne. Bez zbytku w ilości. Z literatury wiadomo, że było to absolutne minimum ubrań i sprzętów, które pozwalały na funkcjonowanie. Biednym brakowało nawet tego.
 Patrzymy dziś na tę ogólną skromność podziwiając szczegóły, wymagające artyzmu i pracowitości. Hafty, koronki, odświętne tkaniny, paciorki, muszelki, hafty których dziś już nikt nie jest w stanie zrobić. (pojedyncze osoby potwierdzają regułę).
Skromne sprzęty, skromne ubrania, proste materiały - wielu powiedziałoby, że biedne.
Nie to, co dziś.
A jednak, kiedy się zastanowimy... Zmieniły się technologie produkcji, wygląd mebli i sprzętów, ale czy rzeczywiście  kondycja ekonomiczna "ludu pracującego" bardzo się zmieniła? Zmieniły się czasy, sposoby produkcji, pańszczyznę zmieniliśmy na podatki i zus. Brak rezerw finansowych - pozostał, jak dawniej. Dalej większość ludzi żyje w wiejskich chatach, tylko tego nie widzi.
W dodatku klasy średniej - jak na lekarstwo. Bogatych zaś - jeszcze mniej. Zresztą różnie te dzisiejsze bogactwa bywają zdobywane i rzadko bywają wykorzystywane pro publico bono.
Patrzę na ogołocone zamki, dwory, kamienice, majątki, które kiedyś były finansowym zapleczem naszego kraju. Ruiny szlacheckich domów, które przetrwały zabory i dwie wojny światowe, a tabliczki opisowe głoszą, że spłonęły w 1945 roku (dzięki wyzwolicielom). Odebrane i zniszczone majątki, a dwory i pałace, które z całą premedytacją rządzących nie miały szans na odbudowę.
Oglądam pozostałości majątków, zamków, dworów odebranych Polsce na wschodzie. Patrzę na ogrom bogactwa, który został nam odebrany, perły architektury, marne resztki sztuki, które nie zostały zniszczone, a nie stanowią nawet procenta tego, co było i na co pracowały całe pokolenia.

                                             Pałac Radziwiłłów w Nieświeżu - jedno z tysięcy świadectw bogactwa i siły.
Zastanawiam się nad tym wszystkim i myślę jak bardzo zostaliśmy zubożeni.
Jak straszliwie byliśmy i jesteśmy okradani. Ogryzani do kości. 
Jak niszczone są możliwości rozwoju i wykorzystania ludzkich talentów.
Dlaczego nie chcemy widzieć naszej mizerii i tych, którzy nas do tego doprowadzają? 
Zastanawiam się dlaczego nasi architekci, projektanci, fizycy, astronomowie, chemicy, lekarze robią kariery poza granicami naszego kraju. Dlaczego nie możemy ludzkiego potencjału wykorzystać do bogacenia Polski?
Dlaczego się na to godzimy ???
Dlaczego nie chcemy widzieć ?